17 lat po tragedii, w której zginęli tyscy licealiści.
Wczoraj minęło 17 lat od dnia, kiedy licealiści z Tych pod opieką nauczyciela wybrali się na Rysy. 28 stycznia 2003 roku lawina porwała 13 uczestników wycieczki. 8 zginęło. 6 z nich zostało wtłoczonych wraz z masami śniegu pod lodową taflę Czarnego Stawu. Ich ciała wydobyto dopiero wiosną, gdy puściły lody.
„Daj nam wiarę w mrok i świt, daj hart tatrzańskich skał” – czytamy na tablicy pamiątkowej poświęconej pamięci ofiar lawiny w LO im. Leona Kruczkowskiego w Tychach. Przemek Kwiecień, Szymon Lenartowicz, Andrzej Matyśkiewicz, Łukasz Matyśkiewicz, Justyna Narloch, Ewa Pacanowska, Artur Rygulski, Tomasz Zbiegień.
W styczniu 2003 roku 21 uczniów w wieku od 16 do 18 lat oraz 22-letni brat jednego z uczniów przybyło do schroniska nad Morskim Okiem. Organizatorem tragicznej wycieczki był Mirosław Szumny, nauczyciel geografii, szef i założyciel sportowego klubu „Pion” działającego przy Liceum Ogólnokształcącym nr 1 w Tychach (później skazany). Cała ekipa zamierzała zdobyć Rysy. Nie było z nimi przewodnika tatrzańskiego. Uczniowie ufali swojemu opiekunowi.
Władysław Cywiński, ratownik TOPR i znawca tatrzańskiej topografii, 26 stycznia 2003 roku kończył dyżur w Morskim Oku. Tego dnia do schroniska dotarła grupa młodzieży z tyskiego liceum. – Nie widziałem dzieciaków, ale rozmawiałem z ich opiekunem. Odradzałem mu to, co zamierzał, po czym zszedłem z dyżuru – wspomina.
27 stycznia Rysy zdobyła pierwsza grupa młodzieży wraz z opiekunem. Radości nie było końca. W nocy warunki atmosferyczne zmieniły się gwałtownie. Nastąpiło ocieplenie, zaczął padać deszcz. Mimo ewidentnych znaków ostrzegawczych 28 stycznia opiekun wyruszył z drugą grupą młodzieży, by zdobyć najwyższy szczyt Tatr Polskich. Osoby idące jako pierwsze były już wysoko, gdy pod nimi wyjechały masy śniegu. Wśród czwórki, która została ponad obrywem, był nauczyciel.
Adam Marasek, ratownik TOPR: – Początkowo nikt sobie nie zdawał sprawy z wielkości tej lawiny i tragedii, jaka tam się rozegrała. Dostaliśmy informację od świadka o jednej porwanej osobie. Tak jak postępujemy zwykle w takich sytuacjach, na miejsce poleciał śmigłowiec z pierwszą ekipą ratowników. Znaleziono zasypaną częściowo dziewczynę. Była przytomna, miała złamaną rękę. Dopiero od niej uzyskaliśmy informację, że na Rysy wybrała się cała grupa, i że prawdopodobnie lawina zabrała więcej osób.
– Rozpoczęły się poszukiwania na lawinisku. Od razu widać było, że znaczna część lawiny wjechała do Czarnego Stawu, rozwalając grubą lodową taflę. Już wtedy pojawiły się sugestie, że jest ryzyko, iż część ofiar znajduje się w stawie, ale to były tylko przypuszczenia. Nie wiedzieliśmy jeszcze, ile dokładnie osób porwała lawina. Dopiero zejście opiekuna grupy i jego relacja uświadomiły nam rozmiary tragedii, mimo że trudno było się z nim wtedy dogadać. Ta sytuacja go przerosła.
Pierwszego dnia z lawiniska wyciągnięto 3 osoby: mocno poturbowaną, ale na szczęście bez większych obrażeń Luizę, nieprzytomnego chłopca, który później zmarł w szpitalu, oraz jedną nieżywą osobę – Łukasza. Oznaczało to, że w lawinie zostało 6 osób. I że prawdopodobnie nie żyją. Największe szans na przeżycie mają ci, którzy zostaną wydobyci na powierzchnię w ciągu 15 minut od momentu zasypania. Później szanse drastycznie spadają.
Akcja trwała do zmroku. W przeszukiwanej części lawiniska, tej, która znajdowała się na brzegu stawu, nie udało się znaleźć nikogo więcej.
– Nikt z uczestników nie miał detektora lawinowego, nie dało się więc prowadzić poszukiwań przy pomocy detektorów. Nabieraliśmy coraz mocniejszego przekonania, że ciał należy szukać w stawie – mówi Adam Marasek. Psy nie wyczuły nikogo, ratownicy nie wysondowali żadnego ciała. Coraz częściej patrzyli na zgruchotaną śnieżnymi zwałami taflę Czarnego Stawu.
Wieczorem nastąpił odwrót z lawiniska. W centrali TOPR zapadły decyzje, co do działań dnia następnego. Tymczasem do Zakopanego dotarły już rodziny ofiar.
Jan Krzysztof, naczelnik TOPR: – Miałem z nimi kontakt już pierwszego dnia. Pamiętam, że spotkaliśmy się w centrali TOPR. Uważam, że rodziny jako pierwsze mają prawo dowiadywać się o losie bliskich. A wtedy sytuacja była ciężka ze względu na rozmiar tragedii i czas trwania akcji – ostatnie ciała odnaleziono i wydobyto kilka miesięcy po wypadku, więc tym większa była potrzeba kontaktu. Rodzice chcieli i mieli prawo wiedzieć, czy wszystkie środki zostały i zostaną wykorzystane. To nie były osoby związane z górami. Musieliśmy tłumaczyć im szczegóły akcji, specyfiki warunków, zwłaszcza zimą. Chcieli wiedzieć, co się dzieje. Że robimy wszystko, co można.
Od pierwszego dnia rodzice dzieci oraz żona jednego z opiekunów, który zginął w lawinie, byli prawie cały czas w Zakopanem lub na miejscu, nad Morskim Okiem.
– Największy szok przeżyli po pierwszym dniu akcji, gdy wytłumaczyliśmy im, że skoro nie udało się ich dzieci odnaleźć tego dnia, to teraz jest już szukanie ciał. Bardzo trudne były te pierwsze spotkania i rozmowy. Jednak o tamtych spotkaniach z rodzicami i samych rodzicach mogę mówić w samych superlatywach. Zrozumieli, że nie było szans później prowadzić akcji ratunkowej. Z ich strony nie było, broń Boże, żadnych nacisków. Rozumieli i czekali – mówi Adam Marasek.
Drugiego dnia kontynuowano akcję. Z pomocą przyjechali ratownicy Horskiej Zachrannej Slużby ze swoimi psami. Śmigłowiec zaczął transportować ratowników słowackich z Morskiego Oka na południowy brzeg Czarnego Stawu.
Adam Marasek: – W momencie, gdy desantował się ostatni ze Słowaków, wysiadł jeden z silników. Na pokładzie zostali tylko ratownik pokładowy Jacek Broński i pilot Henryk Serda. Heniu nakazał Jackowi desantować się ze śmigłowca pracującego na jednym silniku i zgodnie z procedurą poleciał na lądowisko do Zakopanego. Po drodze wysiadł drugi silnik. Pilot lądował awaryjnie. Śmigłowiec został rozbity. Gdy dotarła do nas ta informacja, odetchnęliśmy z ulgą, że Heniu jest tylko poobijany. Poszukiwania jednak trwały.
W pogarszających się warunkach, zamieci i zawiei, oraz rosnącym zagrożeniu lawinowym ratownicy szukali ciał uczniów. Dotarli strażacy ze swoim sprzętem. Jednak i oni stwierdzili, że nie są w stanie prowadzić poszukiwań na czole lawiny, które wpadło do stawu. Podjęto decyzję o wstrzymaniu akcji. – Pozostawało tylko oczekiwanie wraz z topnieniem tego śniegu – mówi Jan Krzysztof.
Dopiero wiosną można było zacząć nurkowania w stawie. Prowadzone były przez ratowników TOPR posiadających odpowiednie umiejętności oraz sprowadzonych specjalnie w tym celu nurków z Polski.
– Któregoś dnia znaleźliśmy ciało jednej z ofiar na głębokości ok. 26 metrów. Następnego dnia na głębokości ok. 50 metrów odnaleźliśmy kolejną. Ostatnią osobę wyciągnięto na powierzchnię 17 czerwca z południowej części stawu – wspomina Adam Marasek.
– W tych wszystkich akcjach ratunkowych, zwłaszcza wiosennych, majowych i czerwcowych towarzyszyły nam rodziny ofiar. Z nadzieją, że tym razem ich dziecko zostanie odnalezione – mówi Adam Marasek. – Gdy prowadzone były nurkowania w stawie, stali daleko z boku. Gdy udało się odnaleźć ciało, opisywaliśmy im ubranie. Wtedy ktoś z tych rodziców podchodził…
– Od tamtej pory dużo się u nich i u nas wydarzyło – wspomina naczelnik TOPR. Ratownicy we współpracy z rodzicami prowadzili w Tychach zajęcia profilaktyczne „Bezpieczne góry”. Dużo i głośno mówiono podczas tych spotkań z młodzieżą o ryzyku lawin i innych górskich zagrożeniach. Jak chodzić po górach, by cieszyć się nimi i przeżyć.
Rodzice z Janem Krzysztofem wyszli też na Rysy, latem. Zresztą dla wielu z nich Czarny Staw pod Rysami stał się częstym miejscem odwiedzin. Inni po wspólnym wyjściu na Rysy, nie chcieli już tam wracać. Każdy z nich na swój sposób przeżywał śmierć swojego dziecka lub – w przypadku pani Klaudii – męża.
Była to największa tragedia lawinowa, jaka do tej pory wydarzyła się w polskich Tatrach.