Mecze Unii Oświęcim z tyskim GKS-em wywołują emocje, to święta wojna.
Mecze Unii Oświęcim z GKS Tychy mają swój specyficzny klimat nie tylko wśród seniorów. Ostatnio, na zapleczu ekstraklasy, w potyczce rezerw oświęcimskiego klubu z MOSM Tychy, sędziowie nałożyli prawie 200 minut kar. Po końcowej syrenie doszło do regularnej bijatyki zawodników na lodzie.
Kilkadziesiąt lat temu na trybunach oświęcimskiej hali często dało się słyszeć słowa piosenki „Najbardziej nienawidzę Tychów i Polonii Bytom” i inne, bardziej niecenzuralne okrzyki. Dla niektórych to tylko puste słowa szalikowców, którzy są wpatrzeni w swój klub i poza nim świata nie widzą. Jednak właśnie w nich zawarty jest klimat oświęcimsko-tyskiej rywalizacji.
Być może jednym z powodów podwójnej mobilizacji oświęcimsko-tyskiej rywalizacji nie tylko wśród zawodników, ale także i kibiców, jest fakt, że oba miasta sąsiadują ze sobą i – choć położone są w innych województwach – to jednak z racji bliskości obu lodowisk, potyczki Unii z Tychami przez kibiców nazywane są derbami. W takich meczach wszystko może się zdarzyć, a i wśród kibiców rozpalają szczególne emocje i frekwencja na trybunach jest znacznie większa niż w innych potyczkach.
– analizuje Sławomir Wieloch, olimpijczyk z Albertville, najlepszy zawodnik ekstraklasy z czasów świetności oświęcimskiego klubu, z końca minionego stulecia. – Wydaje mi się, że jednym z powodów wzajemnych animozji jest fakt, że przecież wielu mieszkańców Oświęcimia zawodowo związana jest z Tychami, nie tylko przez kopalnię, ale i zakłady samochodowe. Mogę sobie wyobrazić tylko słowne naparzanki po meczach Unii z Tychami. To tacy Kargule i Pawlaki w hokejowym wydaniu. Te klimaty pewnie potem przenoszą się do domów i na trybuny.
Być może w grę wchodzą także kompleksy. W czasach, kiedy kopalnie były głównym sponsorem hokeja, to właśnie górnicze kluby rządziły w ekstraklasie. Unia była wówczas w ogonie tabeli. Jednak potrafiła się sprężyć na Tychy. W tamtych czasach zawodnicy rodem z Oświęcimia często obierali kurs na śląskie kluby, które lepiej im płaciły.
Potem karta się odwróciła. Po reformie gospodarki przez Leszka Balcerowicza, kopalnie odcięły się od klubów i zawodnicy ze Śląska zaczęli zasilać Unię, której nie porzuciły zakłady chemiczne. Wtedy to tyszanie mogli nabawić się oświęcimskiego kompleksu, bo nie mogli złamać Unii w najważniejszych meczach sezonu.
Pamiętajmy też, że to właśnie GKS Tychy zakończył dominację oświęcimian na krajowym podwórku, w 2005 roku, po 15 z rzędu występach Unii ścisłym finale mistrzostw Polski. Tyszanie zdobyli wtedy pierwsze mistrzostwo, a finał toczył się w atmosferze skandalu korupcyjnego, którego do końca nie udowodniono. Od tamtej pory to znowu oświęcimianie mogą mówić o tyskim kompleksie.
Pierwsza drużyna i otoczka jej spotkań nie tylko przyciąga młodzież do gry w hokeja, ale także przenosi namiastkę wielkich spotkań na niższe poziomy rozgrywkowe, jak to było ostatnio na zapleczu ekstraklasy. Jeśli jeszcze sędziowie w porę nie zdążą ostudzić gorących głów zawodników, eksplozja jest gwarantowana.
– Zasada „świętej wojny” obowiązuje w Oświęcimiu od żaka do seniora – mówi Mateusz Filipowicz, kapitan juniorów młodszych UKH Unia.
Oświęcimscy kibice w tym sezonie mają pierwsze powody do radości w rywalizacji z Tychami. To Unia pokonała GKS w półfinale Pucharu Polski, a fani zorganizowali nocną fetę, witając powracającą drużynę pod halą w Oświęcimiu. Wtedy jeden z nich wypowiedział słowa z filmowego klasyku Machulskiego: „Grunt, że Kwinto nie żyje”, co w przekładzie znaczy, że to, czy Unia zdobędzie Puchar Polski nie jest już tak istotne. Najważniejsze, że wygrała w Tychach, z mistrzem Polski i organizatorem turnieju finałowego. Nic ich tak nie cieszy, jak tyska krzywda. Ot, takie to oświęcimsko-tyskie klimaty, które pewnie szybko się nie zmienią.
https://gazetakrakowska.pl/