Cree. Zrobiliśmy dokładnie to, co grało nam w naszych sercach.

cree-heartbreakerGrupa Cree, na czele której stoi wokalista i gitarzysta Sebastian Riedel kontynuuje blues-rockową tradycję na ostatniej płycie „Heartbreaker”. Rozmawiamy z liderem formacji .
– Skład Twojego zespołu przez dwadzieścia lat zmieniał się, jego trzon pozostaje jednak taki sam. Żeby grać razem taki szmat czasu trzeba być przyjaciółmi?
– Przyjaciółmi to mało powiedziane. Trzeba być rodziną. Ludzie w zespole muszą bowiem, czy dzieje się dobrze czy dzieje się źle, znosić się nawzajem. Zjeździliśmy już tysiące kilometrów i tysiące godzin w jednym busie. Czasami nie było łatwo, bo każdy z nas ma inną osobowość. Ale nigdy jeszcze się nie pobiliśmy. Być może dzieje się tak dlatego, że nasze rodziny są sobie bardzo bliskie. Weźmy nasze żony – one często się spotykają, robią razem zakupy, przyjaźnią się. Czasem organizujemy wspólne wyjazdy na koncerty czy w plener, żeby odpocząć. Nie jesteśmy więc dla siebie obcymi facetami, którzy przychodzą do roboty na osiem godzin, a potem każdy idzie w swoją stronę.
– Ciężko dzisiaj w Polsce utrzymać rodzinę z grania?
– Bardzo ciężko. (śmiech) Aczkolwiek nie narzekamy, bo muzyka to nasza pasja. Całe szczęście mamy wsparcie w naszych rodzinach, które to rozumieją i nie oczekują od nas cudów. Gorzej mają ci, którzy dopiero zaczynają. Oni nie mają lekko. Niby z jednej strony jest łatwiejszy dostęp do sprzętu i do wytwórni. Ale strasznie ciężko dotrzeć do ludzi.
cree - seba– Na czym w takim razie głównie zarabiacie?
– Jeśli chodzi o dochody, to liczą się tylko koncerty. Na świecie jest tak, że zespół wyrusza w trasę, aby sprzedać swoją najnowszą płytę, a w Polsce jest odwrotnie. I to nie tylko w bluesie i rocku.
– Czym wyróżnia się Wasza nowa płyta – „Heartbreaker” – od poprzednich dokonań zespołu?
– Wolnością. Nagrywając ten materiał w ogóle nie zwracaliśmy uwagi na to, co teraz jest modne. Stworzyliśmy długie, dalekie od radiowego formatu utwory, które w większości mają instrumentalny charakter. Dzisiaj już nikt tak nie gra. Jeden utwór trwa nawet jedenaście minut. Kto go puści w radiu? Pewnie nikt – ale co tam. Najważniejsze, że zrobiliśmy dokładnie to, co grało nam w sercach. Może ten album jest mniej rockowy, ale zdecydowanie bardziej muzyczny.

– Ustąpiłeś w jednym z utworów miejsca przy mikrofonie krakowskiemu wokaliście – Jorgosowi Skoliasowi. Jak to się stało?
– Kiedyś jeździliśmy w trasę z zespołem Walkie Talkie, w którym śpiewał. Wtedy zwróciłem uwagę na jego wokal. Niedawno siedziałem na tarasie domu z żoną, piłem winko i słuchałem surowych wersji naszych nowych utworów. W pewnym momencie powiedziałem: „Ale byłoby super, jakby Jorgos tu zaśpiewał”. A ona na to: „Faktycznie. Będziesz idiotą, jak tego nie zrobisz”. Zaryzykowałem – i zaprosiłem go do studia. Jorgos zrobił nasz numer po swojemu. I jesteśmy z tego bardzo zadowoleni.
cree– Mówicie, że dzisiejsze czasy nie są dobre dla rocka. W waszych nowych piosenkach, tak sądzę, jest jednak dużo optymizmu.
– Mam już po dziurki w nosie narzekania. Życie przecież nie jest aż tak ciężkie. Jestem szczęśliwy – bo jestem zdrowy. Niedawno byliśmy w szpitalu onkologicznym w Katowicach. Zobaczyliśmy tam siedemnastoletniego chłopaka, który jest w śpiączce. Na życzenie Ewy Błaszczyk, z której fundacją współpracujemy, próbowaliśmy go obudzić naszą muzyką. Nie udało się – ale zainspirowało nas to do stworzenia piosenki „Na dnie twojego serca”. Staramy się pomagać innym. Przekazujemy część dochodów ze sprzedaży płyt czy gadżetów na cele charytatywne. Dochód ze styczniowego koncertu otwierającego promocję „Heartbreaker” w całości ofiarowaliśmy na rzecz hospicjum dla dzieci w Tychach.
– Wasze dzieciaki pewnie już wykazują zainteresowania muzyczne.
– Powiedziałem im niedawno: „Może w tej rodzinie wystarczy muzyków? Przydałby się raczej jakiś lekarz czy nauczyciel”. Tak naprawdę, to chciałbym, aby mogli godnie i szczęśliwie żyć, bez względu na to, co będą robić.


Źródło : http://www.dziennikpolski24.pl/