Sebastian Riedel: Nie miałem skrzywionego dzieciństwa.
– Nasze życie nie było takie mroczne i straszne jak w „Skazanym na bluesa” – mówi Sebastian Riedel, lider i wokalista formacji Cree, syn legendy bluesa – Ryszarda Riedla. Rozmawialiśmy z nim o płycie „Heartbreaker”, popularności Dżemu i książce, którą zamierza napisać o ojcu.
Nową płytę Cree „Heartbreaker” promuje piękna, blues-rockowa ballada – „Na dnie Twojego serca”, do której teledysk powstał Pałacu Kotulińskich, w Czechowicach-Dziedzicach. Klip jest poświęcony szczególnej osobie…
Pierwszą sesję mieliśmy u pana Zbigniewa Preisnera w Niepołomicach, a następna część numerów powstała u nas, w Wojkowicach na Śląsku. Jeśli chodzi o teledysk do „Na dnie Twojego serca”, to jego reżyser wybrał miejsce. Natomiast sam scenariusz teledysku wymyśliłem sam. Wiąże się to ze spotkaniem na oddziale onkologii i poznaniem dziewczyny o imieniu Natalia. To była bardzo wzruszająca wizyta. Zrozumiałem i zobaczyłem, jak wygląda takie leczenie, walka z chorobą. Teledysk jest więc o tej dziewczynie. Wpadliśmy nawet na pomysł, żeby to ona zagrała w klipie i to się faktycznie udało, bo wciąż miała jeszcze na tyle sił.
To był piękny gest z Waszej strony.
Niestety, Natalia już odeszła. Jej pamięci poświęcona została ta ballada, o której rozmawiamy i która promuje najnowszą płytę Cree. Została więc pamiątka dla jej rodziny, przyjaciół i oczywiście dla nas.
W tekście tej piosenki napisałeś: „Gdzieś na dnie twojego serca ukrywasz wiarę swą. Wszystko to co masz w deszczu łez…” To uniwersalny przekaz. Każdy przecież potrzebuje miłości.
O to właśnie chodziło. Bo czasem trzeba się po prostu otworzyć – czy to dla obcych, czy dla osób najbliższych. Chodzi o różne sytuacje życiowe.
Gdy zmarł Twój ojciec, Ryszard Riedel, miałeś 16 lat. Rok wcześniej założyłeś w Tychach Cree. Czy to, że pod jednym dachem wychowywałeś się z legendą polskiego bluesa, zadecydowało o wyborze drogi zawodowej?
Owszem, muzyka była ze mną cały czas, ale gdy odszedł ojciec, dostałem większego kopa. Z kolegami stwierdziliśmy, że czas pójść na całość. Przestaliśmy szukać innych rzeczy w życiu i zajęliśmy się tylko muzyką, tym co kochamy. Jak widać, to był dobry krok. Minęło 20 lat i dalej robimy to, na czym także zawodowo najbardziej w życiu nam zależało.
Rodzice nie powstrzymywali Cię od zajmowania się muzyką? Nie mówili, że lepiej zdobyć specjalistyczny zawód, dobrze płatną robotę?
Dopóki była szkoła i obowiązek wkuwania lekcji, rodzice trzymali mnie w ryzach, na tyle, na ile się dało (śmiech). Na szczęście nie odradzali mi muzyki, bo wiedzieli, że ją kocham i nic tego nie zmieni. Na ile mogli, to pomagali, szczególnie matka.
Jak to robili?
W każdy możliwy sposób. Załatwiali nam próby, instrumenty, dojścia do nich. To było super.
Nazwę zespołu Cree wymyślił Twój tata, który interesował się historią i życiem Indian.
Grałem w kilku tyskich formacjach, ale to z moimi przyjaciółmi – Sylwkiem i Adrianem – zdecydowaliśmy, że chcemy mieć poważny zespół. Mieliśmy wtedy po 15 lat. W domu powiedziałem o tym planie ojcu i poprosiłem o pomoc w wybraniu nazwy. Zajrzeliśmy do książki o plemionach indiańskich, szukając ładnej i krótkiej nazwy. Ojciec i ja byliśmy fanami naprawdę dziwnych nazw. Potem przypomniał nam się taki blues-rockowy zespół Free i wymyśliliśmy rym do tego – „cree”. Tak już zostało. Nazwa się przyjęła, więc ruszyliśmy z próbami w garażu.
Jakie są Twoje najcenniejsze wspomnienia związane z ojcem?
To normalne wspomnienia, takie jakie ma większość synów. Popularność Dżemu nie miałam na nasze stosunki większego wpływu. To była relacja ojciec-syn i tyle. Nigdy nie myślałem o tym w inny sposób.
Jak spędzałeś z ojcem czas w wolnych od koncertów chwilach?
Czasem ojciec uczył mnie grać na gitarze. Chociaż on sam nie grał na tym instrumencie, to potrafił mi przekazać, jak to robić, jak uderzać w gitarę. Innym razem coś mi podśpiewywał.
Gdy byłeś dzieckiem, a później nastolatkiem, odczuwałeś minusy popularności Dżemu?
Były takie momenty. Uciążliwości z tym związane zaczęły się na dobre po wydaniu albumu „Cegła” w 1985 roku. W dzisiejszych czasach są celebryci, wtedy tego nie było. Działy się za to inne rzeczy. Pamiętam na przykład, że nasza klatka schodowa była oblegana, setki tysięcy ludzi się przez nią przewijały, prosząc o autograf albo rozmowę z Ryśkiem. Pisali po ścianach w bloku teksty w stylu: „Kocham cię Rysiek” i różne inne szlaczki, a sąsiedzi ciągle mieli do nas o to pretensje. Ojciec wysyłał mnie do otwierania drzwi i to na mnie spadł obowiązek przekazywania komunikatu zawiedzionym fanom: „Nie ma taty”.
W 2005 roku odbyła się premiera biograficznego filmu o Ryśku Riedlu – „Skazany na bluesa” Jana Kidawy-Błońskiego, który pokazuje początki kariery Dżemu, lata świetności i życie osobiste lidera, który zmagał się z narkotykowym nałogiem. Czy Twoim zdaniem Tomasz Kot w roli Twojego ojca stanął na wysokości zadania?
Świetnie to zagrał. Zanim zaczęli kręcić film, Tomek przyjeżdżał do naszego domu. Dużo czasu spędzał z moją mamą i ze mną. Pytał o różne rzeczy, dużo dyskutowaliśmy i w ten sposób bardzo dobrze przygotował się do zagrania tej roli. Chodziło nawet o takie szczegóły, w jaki sposób ojciec zapinał kurtkę (śmiech).
Film został świetnie przyjęty, recenzje były dobre.
Mimo wszystko sądzę, że całość jest zbyt mroczna. Mam o wiele lepsze wspomnienia z tego okresu. Nasze życie nie było po prostu takie straszne i czarno-białe, jak pokazali to w „Skazanym na bluesa”. Warto zapamiętać, że to nie jest w pełni biograficzny film, ale obraz oparty jedynie na kilku wątkach.
Czego więc z Twojego punktu widzenia brakowało w tej filmowej opowieści?
Zabrakło tych naturalnych i normalnych sytuacji, które przeżywaliśmy, jak każda rodzina. W naszym życiu było wiele szczęśliwych momentów i radości. Powiedziałbym wręcz, że to były bardzo ciekawe momenty. Chciałbym o nich w przyszłości opowiedzieć w książce, którą już planuję w głowie. Myślę, że taka publikacja znaczyłaby wiele dla fanów Dżemu, mojego ojca i oczywiście dla mnie oraz całej mojej rodziny.
Chcesz opowiedzieć o tym, jak było naprawdę?
Tak, bo to nie tylko historie ciężkie, szare i mroczne. Jest masa opowieści, o których nikt nie wie. Historii wesołych i naturalnych.
Które kształtowały Twoje dzieciństwo i młodość.
Myślę, że dzisiaj by mnie tutaj nie było i nie robiłbym tego, co robię, gdybyśmy mieli takie skrzywione dzieciństwo, jak pokazano w tym filmie (śmiech). W każdą niedzielę na przykład chodziliśmy do restauracji coś zjeść i to był czas tylko i wyłącznie dla naszej rodziny. W czasach, gdy byłem nastolatkiem, w takich lokalach odbywały się również dancingi z występami muzyków na żywo. Te potańcówki wyszły już z mody, ale trzeba pamiętać, że wtedy cieszyły się wielką popularnością.
Jak ludzie rozpoznali mojego ojca w restauracji, to prosili, aby „pan Ryszard” też wyszedł na scenę i coś zaśpiewał. Ojciec zawsze odpowiadał: „Nie, dzisiaj na pewno nie zaśpiewam, jestem teraz z rodziną”. Potem odwiedzaliśmy kawiarnie deserowe i były inne przyjemności. To tylko jedno z wielu moich rodzinnych wspomnień.
Teraz sam jesteś muzykiem, a Twój zespół ma już ponad 20 lat i szereg sukcesów na koncie. Pielęgnujesz też spuściznę Dżemu i wykonujesz ich kawałki na koncertach. Publiczność się tego domaga?
Tak, to jest miłe, więc dlaczego mielibyśmy tego nie robić? Wiadomo, że ja to ja, mam swoją muzykę i fanów, którzy chcą słuchać tego, co stworzyliśmy. Mimo wszystko, sam lubię grać utwory mojego ojca, przypominać te wszystkie piękne chwile z Dżemem. Myślę, że wszyscy są z tego zadowoleni.
Źródło : http://warszawa.naszemiasto.pl/ Rozmawiała Anna Konopka, dziennikarka NTO